Mamy różne sposoby na poprawę swojego nastroju. Używki, sport, film, książka...
Jednym z szybszych sposobów jest założenie słuchawek i puszczenie sobie jakiegoś kawałka, który po wielu latach wciąż powoduje dreszcz emocji i wciśnięcia przycisku „powtórz” po jego zakończeniu.
Oto mój osobisty TOP5 takich małych dzieł sztuki:
#5 W 1982 roku, kiedy w Polsce trwał stan wojenny wydana zostaje płyta Queen „Hot Space” - a na nim utwór, który ponoć powstał przypadkowo i we współpracy z Dawidem Bowie-m: „Under Pressure” (pl. „Pod presją”).
Sam jakoś za Queen-ami nie przepadałem, także Dawid Bowie nie był z mojej bajki, ale utwór ten i jego słynny już „duch przewodni” gitary bassowej przeszedł do historii rocka – a u mnie jest na 5 miejscu.
* * *
#4 Kolejne spotkanie dwóch różnych artystów okazało się bardzo szczęśliwe. Zbigniew Preisner (znany bardziej jako kompozytor muzyki filmowej) przygotowując swój album „Voices” (pl. „Głosy”) (2001) zaprasza do utworu „Noc” Grzegorza Turnau-a.
Cały album średnio mi się podoba – ale „Noc” często gości w moich słuchawkach. Niestety jest to także jedyny utwór pochodzący z naszego pięknego kraju w TOP5.
* * *
#3 Miejsce „na pudle” zajmuje niepozorny z początku utwór, który z czasem rozkręca się i wbija w krzesło. „The Web” (pl. „Sieć”) zespołu Marillion – z płyty „Script for a Jester's Tear” (1983). Płyty starego Marillion gościły u mnie często – ale jakoś do „The Web” wracam z sentymentem. Nie lubię wersji koncertowych tego utworu – Fish trochę gejowato wychodzi na koncertach – ale w tamtych latach tak to wyglądało ;)
* * *
#2 Srebro w moim zestawieniu to „One” (pl. „Jeden”) z płyty „...And Justice for All” (1988). Od tego utworu zainteresowałem się cięższą muzyką... i na nim skończyłem. Uwielbiam wersję studyjną – a wersje koncertowe, zwłaszcza oficjalny teledysk omijam z daleka. Poza tym bardzo dobry odstresowywacz.
* * *
#1 No i sam szczyt. Tutaj nie miałem zbytnio problemów. Jeden z utworów, który uwielbiam słuchać w wersji koncertowej (co akurat nie jest dziwne, bo płyta jest zapisem koncertu). Mowa o „Sultans of Swing” z płyty „Dire Straits” (1978) - a wersja z zapisu koncertu zatytułowana „Alchemy” to dzieło sztuki, które ładnie się słucha i ogląda (chociaż też wieje gejowizmem) ;)
Utwór podobnie jak „The Web” zaczyna się niepozornie – by przejść do niesamowitej solówki Marka Knopflera – dla mnie mistrzostwo.