Przejdź do treści

„Walaszek, grubasie...”

Dodane przez marekc -

Opublikowane w serwisie salon24.pl 26 października 2013r.

 

My, pokolenie późnego PRL-u w dzieciństwie nie mieliśmy zbyt wielu rozrywek. Szara rzeczywistość była naszym towarzyszem od dzieciństwa aż do „dojrzalszych” lat. W TV królowały 2 kanały, jeden program dla dzieci, dziennik wieczorny i jeden film – zwykle polski albo radziecki – chociaż zdarzały się perełki z USA... syf i mogiła.

Biegaliśmy więc po szkole lub osiedlu grając w piłkę albo bawiąc się w wojnę z patykami czy zdobycznymi nogami od krzeseł imitujące charakterystyczne, błędnie przez nas nazywane, „szmajsery”.

Wtedy jako multimedia rządziły „kaseciaki” - różne grundig-i, kasprzaki – dla młodych małe przypomnienie: nie było internetu (pejsbooka, youtube itp.), komputerów, a nieliczne rodziny posiadały w swoich mieszkaniach telefon stacjonarny, który był niesamowitym luksusem – o telefonii komórkowej nikt nawet nie słyszał.

W „kaseciakach” rządziła muzyka nagrywana z radia (bo nie było żadnych praw autorskich i całe płyty były puszczane np. w radiowej trójce z charakterystycznymi przerwami „ na przygotowanie nagrywania”). Oczywiście tak jak dzisiaj, była obecna muzyka, która nigdy nie pojawi się w oficjalnym obiegu. Wtedy to Kaczmarski mieszał się z Dr. Hackenbush-em i mimo bardzo kiepskiej jakości nagrań w wypiekami na twarzy uczyliśmy się historii albo wydzieraliśmy teksty pastiszowych przeróbek na korytarzach szkół czy innych imprezach.

Dzisiaj, jak mawiał w „Misiu” Inkasent:teraz mamy komputer. Może Pan pisać co tylko Pan chce to nie ma żadnego znaczenia” (Mistrz Bareja był w tamtym okresie jednym z nielicznych promyków siermiężnych czasów.), a zdanie wypowiadane przez aktora jakże dzisiaj jest prawdziwe. W dobie szumu informacyjnego i natłoku szmiry możemy jednak już sami wybierać w alternatywnych mediach to co nas interesuje. Ma to swoje dobre i złe strony. Bo alternatywa jak to zwykle bywa jest wartościowa albo wali sandałem.

Ostatnio „w necie” zwrócił moją uwagę Bartosz Walaszek. Jak to ktoś określił – Leonardo Da Vinci medialnych czasów, człowiek orkiestra, piekielnie inteligentny obserwator, który do tego potrafi to wszystko przemielić w swoich produkcjach. Kto np. posłuchał dialogu z filmiku „Bogusław Łęcina i przyjaciele” (przy okazji – jakby ktoś miał źródło do wersji „niepikowanej” to byłbym wdzięczny) wie o co mi chodzi. Bartosz liznął trochę PRL-u, prawdopodobnie wychował się w typowym blokowisku, a że otrzymał w darze charakterystyczny głos, swoje atuty wykorzystuje jak umie. Jest dzisiaj typowym przedstawicielem pop-kultury. Problem tylko w tym, że jak to bywa w życiu, sztuka jest odczytywana powierzchownie. Sławne stają się wulgaryzmy i kiczowate piosenki BFF – a ukryte przekazy gdzieś nikną. No ale to już jest problem „powiększającej się gwiazdy” która traci kontrolę nad swoim wzrostem. Z myślami przekazywanymi w produkcjach Walaszka można się utożsamiać, a z niektórymi nie zgadzać – w końcu samemu autorowi nie chodzi o pełną akceptację. On tylko pokazuje „jak jest – u niektórych”. Zmusza do refleksji, prowokuje – bawiąc się przy tym. Znalazł swoją nisze – swój cel twórczy. Można tylko dziękować, że dobór naturalny wrzuca czasami takie „perły między wieprze”, a dzięki niemu białe kołnierzyki czy inne krawaciarstwo dowie się czy gładź lepiej robić „pięćsetką” czy szlifować siatką albo dlaczego warto regularnie wypróżniać szambo.

Samemu Bartoszowi i jego ekipie życzę jak najdłuższej działalności, nie brania dosłownie tego co robią (jest to uwaga dla młodszych odbiorców), no i żeby nie skończyli jak niektórzy wielcy kultury tego świata – chociażby Zdzisław Maklakiewicz (pobity po pijaku), Jan Himilsbach (umarł w jakiejś melinie) czy Roman Wilhelmi (marskość wątroby).

Może kiedyś się spotkamy i wypijemy piwko – ignorując problemy jakie mają bąki na łące oszołomione ilością kwiatków...